18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Uzależniony od biegania

Paweł Wiśniewski
W życiu prawie każdego człowieka przychodzi taki moment, w którym bilans kalorii zaczyna być zdecydowanie na plus. Jedni starają się walczyć o utrzymanie błogiego status quo z lat pięknej młodości, a o to niestety wraz z upływającymi latami coraz trudniej, inni zaś, osiągnąwszy wszystko w kategorii koguciej lub piórkowej, chcą, niczym Tomasz Adamek, walczyć o najwyższe laury w prestiżowej wadze ciężkiej.

Ja ciągle staram się nie wskoczyć do wyższej kategorii wagowej i, mimo że jestem coraz starszy, na razie jakoś daję radę. Kilka lat temu stwierdziłem bowiem, że muszę tak żyć, by jak najdłużej nie oglądać u siebie oznak stetryczenia.

Toteż zacząłem, dość nieśmiało, dwa, trzy razy w tygodniu truchtać. Przez kilka miesięcy uparcie i rzetelnie zaliczałem kolejne kilometry wokół Widoku.

W końcu poczułem się na tyle mocny, by w 2005 roku wziąć udział w XXIII Maratonie Wrocławskim. Zupełnie nie wiedziałem, na co się porywam i na starcie zameldowałem się w butach do koszykówki, w formie pod zdechłym Azorem, która pozwalała na jako takie podbiegnięcie do autobusu linii nr sześć, a nie na wkroczenie na lekkoatletyczne salony. Bieg ukończyłem, czas, jak na debiut, nie był tragiczny, ale przez tydzień chodziłem na szeroko rozstawionych, lekko ugiętych i usztywnionych nogach, wyglądałem, jakbym w samo południe miał się spotkać z Garym Cooperem lub przez tydzień balował w barze „Błękitna ostryga”. Dobrze, że tej brawury nie przypłaciłem kontuzją. Nie zniechęciłem się do biegania, przeciwnie: dało mi to impuls do pracy nad sobą, ale od tamtej pory przed maratonem czułem respekt.

Zacząłem systematycznie trenować i czytać na temat specyfiki treningu biegacza. Coraz bardziej świadomie dobierane środki treningowe przyczyniały się do wzrostu mojej formy sportowej. Na początek postanowiłem wziąć udział w kilku półmaratonach.

W każdym kolejnym starcie na trasie o długości 21,0975 km poprawiałem swoje rekordy życiowe: we Wrocławiu 1h34’, w Pradze 1h32’, w Berlinie 1h29’, znów w Pradze 1h28’,
w Rydze 1h24’. Występ w stolicy Łotwy należy uznać za szczególnie udany – bieg z prędkością 15km/h to już nie przelewki, niektórzy rowerem wolniej jeżdżą…

W tym czasie dojrzała we mnie myśl, by znów spróbować swoich sił na królewskim dystansie 42km i 195m. W 2011 roku zgłosiłem chęć wzięcia udziału w maratonie w Brukseli. Ułożyłem półroczny program treningowy i przystąpiłem do jego realizacji.
Pod koniec lata, z powodów osobistych, musiałem jednak przerwać przygotowania, a marzenia o udanym starcie przełożyć na rok następny.
Do Brukseli, skoro już opłaciłem start, noclegi i samolot, wybrałem się, tyle, że znów rywalizowałem w półmaratonie. To był naprawdę ciężki bieg – kilkukilometrowe podbiegi i lejący się z nieba żar dały mi solidnie w kość. Czas, jaki osiągnąłem – 1h27’ –
z uwagi na warunki, profil trasy i to, że zabrakło kilku treningów, był dla mnie satysfakcjonujący.

W marcu bieżącego roku zapisaliśmy się z kolegą Piotrkiem, moim wiernym kompanem biegowym, na maraton w stolicy Estonii – Tallinnie. Piotrek, który, poza tym, że jest prokuratorem, ma prawie same zalety. Przyjaźnimy się od wczesnej podstawówki i opędzlowaliśmy razem niejedną beczkę soli (ktoś powie, że sól to biała śmierć, ale w takim razie jakież to błogie konanie). Nadmienię tu, że od samego początku wspólnie uprawiamy te sportowe peregrynacje - przecież nie o bieganie tu tylko chodzi, ale też o to, by odwiedzić kilka miejsc. Co więcej, podróżuje z nami cała świta - wierni kibice, którzy nie szczędzą gardeł dodając nam sił na trasie.

Wczesną wiosną zaczęliśmy przygotowania. Skierniewice są prawie idealnym miejscem dla długodystansowców. Liczby miejsc, w których ludzie aktywnie spędzają czas wolny, może nam pozazdrościć wiele miast. Wymienię choćby: ścieżkę wokół Zalewu, las w Pamiętnej, park miejski, tartanową bieżnię na Widoku, no i przede wszystkim wspaniałą Puszczę Bolimowską. Napisałem: „prawie”… Tak, bo niezwykle trudno u nas o górki, na których można by biegać crossy lub podbiegi. Krotko mówiąc, płasko jak makiem zasiał, czy choć oko wykol, czy jakoś tak… No, ale jak się dobrze poszuka… Co więcej, jeszcze kilka lat temu, gdy wychodziłem na trening, wzbudzałem nie lada sensację, a teraz biegacze, rowerzyści i miłośnicy nordic walkingu stanowią, co mnie naprawdę bardzo cieszy, integralną część krajobrazu. Ludzie, zamiast hodować naturalną warstwę lipidową, w trosce o własne serca coraz częściej wybierają sport i rekreację.

Wielu powie, że bieganie jest nudne, męczące, że nie dla nich i w ogóle… Ja to rozumiem, bo wiem, skąd takie opinie. Otóż przypadkowe wyjścia na bieżnię, czy to na lekcji WF, czy też ze szlachetnej chęci poprawy mocno nadszarpniętej tężyzny fizycznej, kończą się, jeśli nie kontuzją, w najlepszym wypadku łapczywym łykaniem powietrza i silnym zakwaszeniem mięśni. Najważniejsze to mądrze zacząć, ale jak się w to wsiąknie, to przestać nie można. I tu ustrzeżenie: BIEGANIE UZALEŻNIA! Po każdym treningu endorfiny tak szaleją, że człowiek czuje się autentycznie szczęśliwszy. Dzięki sportowi mniej ponure są jesienno-zimowe miesiące, znacznie zwiększa się odporność organizmu (nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem chory), a sylwetka staje się kapkę szczuplejsza. Krótko mówiąc, same zalety. Najważniejsze to nie szarżować na początku.
O tym, jak wstąpić w lekkoatletyczne szeregi, można przeczytać w Internecie – powstało wiele ciekawych artykułów na ten temat, porad i planów treningowych.
Skoro sam ruch daje tyle frajdy, to po co jeszcze brać udział w biegach ulicznych? Otóż z czasem, gdy poziom sportowy jest już wyższy, włącza się potrzeba rywalizacji. Współzawodnictwo dodaje niesamowitej pikanterii całej tej zabawie. I nie chodzi o to, żeby od razu wygrywać. Na początku dla niektórych dużym wyzwaniem jest samo ukończenie biegu, inni chcą poprawić rekord życiowy lub pokonać rywala zza miedzy. Poziom adrenaliny, który podczas zawodów niesamowicie wzrasta, pozwala dokonać rzeczy,

o które nie podejrzewalibyśmy swoich organizmów. Setki, tysiące, a niekiedy dziesiątki tysięcy podobnych tobie wariatów na starcie, ciągnące się wzdłuż trasy tłumy kibiców, zespoły muzyczne umilające czas uczestnikom – to wszystko składa się na wielkie sportowe święto, którego bohaterem, gdy tylko miniesz linię mety, jesteś Ty. Jakkolwiek pompatycznie by to nie brzmiało, tak właśnie jest.

Miejsc, w których biegałem, nie będę tu opisywać. Moją ambicją nie jest bowiem stworzenie przewodnika turystycznego, a jedynie zachęcenie czytelników, w tym moich uczniów z ZSZ nr 3 w Skierniewicach, których forma, jak zauważyłem, często pozostawia wiele do życzenia, do takiego sposobu spędzania wolnego czasu, jaki ja wybrałem. Dodam, że wraz ze znajomymi staramy się podróżować możliwie najoszczędniej – rezerwujemy bilety lotnicze niekiedy z półrocznym wyprzedzeniem, a śpimy w hostelach. Jest to więc pasja przeznaczona prawie na każdą kieszeń. Prawdą jest też, że rywalizować można z powodzeniem w Polsce, wszak w wielu miastach, w tym w Skierniewicach, organizowane są wspaniałe imprezy biegowe.

W Tallinnie wylądowaliśmy dwa dni przed biegiem. Odebraliśmy numery startowe
i okolicznościowe koszulki. Czas wolny poświęciliśmy na zwiedzanie i rzecz jasna degustację potraw regionalnych. Z uwagi na to, ze kolega Piotrek jest wielkim miłośnikiem futbolu, udaliśmy się na rozgrywany w ramach eliminacji mistrzostw świata mecz Estonia – Rumunia. Podejrzewaliśmy, że miejscowi mogą nas wziąć za kibiców drużyny przeciwnej, a że nie chcieliśmy stać się potrawą zwaną tatarem inwalidą (tatarem z jednym jajem), wymalowaliśmy się w barwy narodowe Estonii. Na stadionie okazało się jednak, że tamtejsi fani nie są tak krewcy jak polscy i udało nam się jakoś ujść z życiem.
W dniu zawodów, od samego rana napięcie rosło. W głowie rodziły się pytania, czy dam radę. Czy dobrze się przygotowałem? Czy to, że opuściłem kilka treningów, sprawi, że nogi odmówią mi posłuszeństwa? Zdenerwowany byłem przeokrutnie, lecz jednocześnie miałem świadomość, że to organizm gotuje się do walki.

Po rozgrzewce stanąłem w pierwszej linii (tłum biegaczy potrafi ciągnąć się nawet przez kilka kilometrów), w grupie, która miała walczyć o czołowe lokaty. Warto tu wspomnieć, że uczestnikami biegów ulicznych są zarówno zawodowi sportowcy, reprezentanci różnych krajów, jak i amatorzy. A zatem, pierwszych 20-30 zawodników jest zawsze dla przeciętnego zjadacza chleba poza jakimkolwiek zasięgiem, z pozostałymi można powalczyć. Zresztą, jak już pisałem, każdy w tej rywalizacji ma swoje cele, które chciałby osiągnąć. Moim celem, było pokonanie dystansu 42km i 195m w czasie poniżej trzech godzin. Osobom, które nie interesują się sportem, podpowiem, że jest to taka magiczna granica, o której przekroczeniu marzy każdy amator biegania.

Punktualnie o 9.00 tamtejszego czasu peleton ruszył. Musiałem uważać, aby nie dać się ponieść emocjom i nie zacząć zbyt mocnym tempem, a o to niezwykle łatwo, szczególnie, gdy jest się niesionym dopingiem kibiców. Taktyka była prosta – pierwsze 21 km spokojnie, z prędkością 14 – 14,1 km/h, w drugiej części dystansu lekko przyspieszyć. Jak można tak precyzyjnie kontrolować szybkość? Jest wiele sposobów. Każdy kilometr jest oznaczony, więc w zasadzie można by mieć ze sobą tylko stoper. Nie jest to co prawda najwygodniejsza metoda, ale można i tak. Ja jestem szczęśliwym posiadaczem zegarka z GPS i pulsometrem i, podobnie jak wielu innych lekkoatletów, korzystam z tego niezwykle pomocnego narzędzia.
Pamiętajmy jednak, by nie dać się zwariować, bo bez najnowszych zdobyczy techniki też da się biegać. Wszelkie urządzenia, niekiedy dość kosztowne, mądrze używane, ułatwiają jedynie realizację pewnych założeń, nie zaś wykonują wysiłek za nas. Z rzeczy naprawdę niezbędnych długodystansowiec powinien mieć przede wszystkim dobre buty – wszak zdrowie na pierwszym miejscu.
Jest jeszcze jedna, bardzo dobra metoda, by utrzymywać założoną prędkość, otóż można biec za tak zwanym pacemakerem. Zazwyczaj jest to doświadczony maratończyk, który, jak sama nazwa wskazuje, od startu do mety dyktuje określone tempo. Ustawiłem się wraz z kilkudziesięcioma uczestnikami o podobnych aspiracjach jak moje za pacemakerem, który miał na koszulce duży, pomarańczowy napis: 3:00. Należy dodać, że biegnąc w grupie, zakładając oczywiście, że odpowiada nam dany rytm, zużywamy mniej energii, niż gdy decydujemy się na samotną szarżę. Jak się później okazało, niektórzy zawodnicy niezbyt dobrze ocenili swoje siły, ponieważ grupa z każdym kilometrem topniała w oczach (po 10km byłem 121., po 21km – 102., po 30km – 76., a linię mety minąłem na miejscu 46.).

Maraton był zorganizowany perfekcyjnie. Dzień przed zawodami odbyło się tradycyjne pasta party – wspólna degustacja tak bogatego w węglowodany makaronu. Na trasie co 3-4 kilometry rozmieszczone były stanowiska z wodą, napojami izotonicznymi, żelami energetycznymi i bananami. W czasie długiego wysiłku uzupełnianie płynów i podjadanie łatwo przyswajalnych rzeczy (stąd pewnie brak bigosu i golonki) jest niezmiernie ważne. Biegnąc można było choć na chwilę zapomnieć o bolących mięśniach i o silnie wiejącym wietrze oglądając piękne zabytkowe kamienice Starego Miasta. Na trzydziestym kilometrze dojrzałem przed sobą mężczyznę w koszulce z napisem „Szakal z Bałut”
i przypomniałem sobie, że Alek, mój przyjaciel i jeden z najwierniejszych kibiców, z którym znamy się, o zgrozo, od ponad trzydziestu lat (nie wiem, jak to możliwe, skoro mam chyba ze dwadzieścia pięć wiosen), obiecał, że jeśli ja lub kolega Piotrek będziemy pierwszymi Polakami na mecie (rywalizowało, zdaje się, trzynastu naszych reprezentantów), ufunduje nam cenne nagrody rzeczowe.
Pomyślałem, o smyku, tanio skóry nie sprzedam i byłem gotowy stoczyć bratobójczy pojedynek. Na trzydziestym ósmym kilometrze, parafrazując słowa Stefana „Siary” Siarzewskiego, Szakal zdechł, a ja, biegnąc równym tempem, ukończyłem rywalizację w pierwszej pięćdziesiątce, łamiąc upragnione trzy godziny.

Łącznie wystartowało niespełna 1700 zawodników. Na mecie, radosny, jakby mi ktoś w kieszeń narobił, zdołałem uściskać jeszcze dziewczynę, która wieszała mi medal na szyi (nie jestem pewien, czy była z tego tytułu szczęśliwa, wszak byłem mocno spocony, przez co rozsiewałem zapach niczym Hortex jesienią) i padłem. Leżałbym tak pewnie do tej pory, gdyby nie moi fani, którzy pozbierali mnie z bruku.
Po zawodach rozmawiałem jeszcze chwilę z Szakalem z Bałut, który okazał się być bardzo sympatycznym panem; zaprosił mnie na półmaraton w Lesie Łagiewnickim. W drodze do hostelu dowiedziałem się, że kolegę Piotrka na trzydziestym kilometrze zaczęła boleć noga i musiał zejść z trasy – nie chciał ryzykować jakiejś poważniejszej kontuzji. Szkoda, bo naprawdę rzetelnie przygotowywał się do maratonu... Ale nic to, następnym razem pokaże jednym, gdzie pieprz rośnie, a innym, gdzie raki zimują.
Dodam, że Alek dotrzymał słowa i podarował mi piękne zimowe getry do biegania. Już przebieram nóżkami nie mogąc się doczekać, kiedy je włożę i rozpocznę przygotowania do następnego sezonu.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pomeczowe wypowiedzi po meczu Włókniarz - Sparta

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na skierniewice.naszemiasto.pl Nasze Miasto