Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ośmiu zamordowanych, sprawców brak. Tragedia rodzinna z czasów II wojny światowej

Agnieszka Kubik
6 lipca 2019 roku minęła 76. rocznica zamordowania przez Niemców członków rodziny Burchackich - Stanisława i jego synów Jana, Piotra, Bolesława i Mariana - oraz ich szwagra Bronisława Kiełkiewicza. Kilka dni wcześniej zostali zabici dwaj nastoletni synowie Bronisława - Jan i Feliks. Wszyscy mieszkali w Galinach pod Białą Rawską, zginęli w lesie w rejonie Wycześniaka. Mimo śledztwa prowadzonego przez IPN sprawców nie udało się ustalić.

W ciągu kilku dni zostało zamordowanych przez Niemców 8 członków rodziny. W Roczniku Łódzkim, tom XVI, pt. „Zbrodnie hitlerowskie w Łodzi i województwie łódzkim” Polskiego Towarzystwa Historycznego oddział w Łodzi, rok 1972, pod redakcją Ryszarda Rosina, opisane są tragiczne losy Burchackich i Kiełkiewicza.

„(...)Gestapo przy współudziale miejscowej żandarmerii rozstrzelało w pobliskim lesie 9 osób. Coraz uciążliwsza stawała się donosicielska działalność volksdeutschów. Z ich inicjatywy aresztowano w czerwcu całą rodzinę Burchackich z Galin w gm. Grzymkowice. Aresztowanie (w nocy z 23 na 24 czerwca) przeprowadziła żandarmeria z Woli Pękoszewskiej przy pomocy policji granatowej na czele ze Stefanem Wiśniewskim, komendantem z Rzeczkowa. Aresztowanych: Stanisława Buchackiego - ojca oraz synów - Jana, Piotra, Bolesława, Mariana i Tadeusza, a także szwagra Burchackich Bronisława Kiełkiewicza, przywieziono do posterunku w Woli Pękoszewskiej. Po kilku dniach przetransportowano ich do Skierniewic, gdzie przebywali do 6 lipca 1943 roku. W międzyczasie, w kilka dni po aresztowaniu Burchackich, przyjechała do Galin żandarmeria z Woli Pękoszewskiej i zastrzeliła synów aresztowanego Bronisława Kiełkiewicza - 16-letniego Jana i 17-letniego Feliksa. Dalsze wypadki przyspieszyły wydarzenia z 5 lipca, kiedy to nieznani ludzie z organizacji podziemnej uwolnili dwóch więźniów-partyzantów. Następnego dnia, prawdopodobnie jako odwet, zostali załadowani na samochód i wywiezieni na Kamion Burchaccy i Kiełkiewicz, gdzie rozstrzelali ich funkcjonariusze żandarmerii polowej z Bolimowa. Ocalał jedynie Tadeusz Burchacki, który w czasie egzekucji rzucił się do desperackiej, ale udanej ucieczki. Decyzję rozstrzelania podjął prawdopodobnie komendant żandarmerii z Bolimowa. Nie chciał o tym decydować Plesche, komendant żandarmerii w Skierniewicach”.

Tyle cytatu.
Jak dokładnie wyglądały te dramatyczne wydarzenia wiem z opowieści Adeli Brzezińskiej, z domu Kiełkiewicz, córki rozstrzelanego z Burchackimi Bronisława Kiełkiewicza.

Adela miała wówczas 11 lat i była niezwykle rezolutną dziewczynką. W chwili, gdy z nią nawiązałam kontakt, miała 86 lat i umysł nadal jak brzytwa. Wszystko doskonale pamiętała. A było to tak: Niemcy, było ich około 16, dobrze uzbrojonych, przyjechali po Burchackich około godziny 23 w nocy z 23 na 24 czerwca.

Ponieważ nie zastali Zygmunta, który był u swojej dziewczyny, zajechali po mieszkającego nieopodal szwagra Burchackich, męża Józefy, ich siostry.

- Wujowie siedzieli w niemieckiej dużej budzie, a Niemcy weszli do nas i ściągnęli tatę z łóżka, bo rodzice już spali - opowiada pani Adela. - Krzyczeli po niemiecku, my nie rozumieliśmy, ale tata znał ten język, więc szybko założył coś na siebie i poszedł. Pamiętam, że Niemiec spojrzał na moich starszych braci i kazał im spać. Kto mógł przypuszczać, że kilka dni później zostaną zabici?
Niemcy najpierw mieli ich zawieźć do dworku w Błażejewicach (tak relacjonował później jedyny ocalały z tej rzezi Tadeusz Burchacki) należącego do rodziny Kacperskich. Gospodarz domu miał rzekomo zajrzeć do budy i kiwnąć głową. Następnie zostali przewiezieni do Skierniewic. - Żona Stanisława i jego córka zawoziły im codziennie jedzenie, ale nie pozwolono im się ze sobą kontaktować - kontynuuje pani Adela. - Wszyscy wokół wiedzieli, że ktoś Burchackich musiał zadenuncjować, bo współpracowali z partyzantami.

Jakby tego było mało do strasznej rodzinnej tragedii doszło kilka dni później, 29 czerwca.
- Chłopaki, Niemcy idą - usłyszeliśmy tylko i zaraz zobaczyliśmy ich na podwórzu wraz z sołtysem Romanem Rylskim - wspomina Adela Kiełkiewicz. - To był człowiek, który za wódkę każdego by sprzedał. Niemcy wyprowadzili z domu moich dwóch starszych braci: 18-letniego Feliksa i rok młodszego Janka i kazali iść do drogi. Szedł z nimi sołtys i nasz niedoszły szwagier z rowerem. Przodem kazali im iść na górkę, na niemieckie pole, a potem usłyszeliśmy strzały i krzyki.

O Boże - zaczęła krzyczeć moja mama, ale ciemno już było, deszcz padał, strasznie baliśmy się wyjść i zobaczyć, co się stało. Siedzieliśmy przerażeni, dopiero nad ranem, jak widno zaczęło się robić, mama poleciała. - Jasiek leży - krzyczała do mojej babci Julianny, bo to zaraz obok domu się stało, jakieś 200 metrów - ma głowę przestrzeloną. Feliks dostał prosto w serce. Sołtysowi ani temu drugiemu nic się nie stało. Dlaczego zastrzelili dwóch młodych chłopaków? Nie wiemy. Jakiś Niemiec miał powiedzieć, że wszystkich Polaków do kołyski trzeba wystrzelać.

Najgorsze, że sołtys nie pozwolił pochować moich braci. Wydał rozkaz, że mają leżeć tam, gdzie zginęli. Babcia Julianna wsiadła na wóz i pojechała do Woli Pękoszewskiej do lanckomisarza, wysoko postawionego Niemca, który ostatecznie zezwolił na pochówek. Nie wolno było odprawiać mszy, ani wieszać nekrologów. Szwagier Konalkowski zbił z desek dwie trumny i na wozie zawiózł do Białej Rawskiej, tam ksiądz pokropił je wodą święconą. Na cmentarzu było pełno Niemców, gotowych do strzału. Pamiętam, że chorowałam na odrę, bardzo źle się czułam, ale pojechałam na ten pogrzeb, bo ja wszędzie musiałam być i wszystko musiałam widzieć.

Wiedziałam, że to jest historia, i że ja to kiedyś komuś przekażę. Mało ludzi było na tym pogrzebie, kolegów moich braci wcale nie było, bo każdy się bał. Niemcy zabijali wszędzie: w Bobrowcu młodych Swaczyńskich na przykład, muzykę puszczali i w jej rytm do nich strzelali; pana Melona przy drodze zastrzelili też i tam został zresztą pochowany.

Cała rodzina odchodziła od zmysłów po tym, co się stało. Mojemu ojcu i wujom, którzy wciąż siedzieli w areszcie, nic nie powiedzieliśmy. Oni z kolei opowiadali, że do więzienia przyszło kilku partyzantów i uwolnili jakichś ludzi. - Uciekajcie - mieli krzyczeć do dziadka Stanisława, ale on powiedział, że nie będą uciekać, bo są przecież niewinni i Niemcy zaraz ich pewnie wypuszczą. Tydzień po zastrzeleniu moich braci, zostali zabici i oni.

Dokładnie 6 lipca 1943 roku.
- Wszyscy zabici - krzyczał Tadek Burchacki, wtedy 22-letni, do swojej matki Julianny, gdy kilka dni później wpadł do domu, ranny i przerażony. Jako jedynemu udało mu się przeżyć.

Niemcy wywieźli ich na Wycześniak, jechali lasem, dojechali do rowu. Zorientowali się, że to koniec - wtedy młodsi, Bolek i Tadeusz, wyskoczyli z budy i zaczęli uciekać co sił w nogach. Słyszeli jeszcze, jak ich ojciec krzyczy: Wszystkie kule we mnie, zostawcie synów!

Bolesław uciekł w stronę Wycześniaka, wpadł w żyto, ale Niemcy zdążyli go postrzelić. To była straszna śmierć, może nawet zazdrościł braciom, że szybko zginęli? Musiał bardzo cierpieć, wykrwawiał się przez dwa tygodnie, aż martwego już znaleźli go kosiarze w żniwa. Próbował się ratować, bo darł koszulę i wkładał kawałki w rany, by zatamować krwotoki. Pochowali go ze dwa kilometry dalej, w Karolinowie. Partyzanci zrobili krzyż, położyli jakieś kwiaty, ale Niemcy to ciągle rozwalali.
Tadeusz wyskoczył z budy i uciekł w stronę Żyrardowa. Był młodszy od brata o 15 lat, szybciej uciekał, miał więcej brawury? Dopiero po przebiegnięciu kilkunastu kilometrów zobaczył, że ma całe przestrzelone spodnie. Gdy wpadł do domu matka opatrzyła mu rany, a potem przebrali go za kobietę i wozem wywieźli do Mszczonowa i dalej do Wiskitek, gdzie mieszkali Łuszczewscy, rodzina zastrzelonego właśnie Stanisława Burchackiego.

6 lipca zginęli Burchaccy: Stanisław lat 78, Jan lat 45, Piotr lat 39, Marian lat 32 i Bronisław Kiełkiewicz, lat 55. W polu umierał Bolesław lat 37.
(...) Rosjanie weszli do Warszawy, a potem do Skierniewic 17 stycznia 1945 roku. Jak tylko mrozy puściły, w kwietniu, Tadeusz Burchacki zarządził ekshumację pomordowanych.

- Ja musiałam tam być, choć byłam mała - mówi pani Adela, jedyny żyjący dzisiaj świadek tych wydarzeń. - Jak już ich rozpoznaliśmy, to każdy został zawinięty w białe prześcieradło i włożony do trumny z otwartymi bokami. Wszystkie te trumny leżały w wielkim aucie wysłanym zielonym suknem. Było sześć trumien, bo wujek Bolek został ekshumowany.
Pamiętam, że jak jechaliśmy, to od Kamiona do Skierniewic po obu stronach drogi stali ludzie, całe tłumy z domów wyległy. Ciężarówka wolno jechała. Jeden bok trumny był zamknięty, a pozostałe otwarte. Ciała zostały zawiezione pod kościół św. Jakuba, ale do kościoła już nie można ich było wprowadzać. Została odprawiona msza święta, a potem ksiądz wyszedł i i te trumny poświęcił.
Potem ruszyliśmy na cmentarz św. Józefa. Pamiętam, że kawałek płotu od strony drogi, tam, gdzie był grób, został wyjęty, żeby od razu można było ich pochować. To było duże przeżycie.

Odjeżdżaliśmy po ceremonii do Galin, wozem konnym, a wujek mówi „Adela, nie wzięliśmy nekrologu!”; „Wujek, ja wzięłam” - uspokoiłam go. Do dzisiaj go trzymam, bo mnie nie interesowały zabawki czy inne rzeczy, mnie interesowały poważne sprawy. (...)

Jeśli chodzi o mord na Burchackich i Kiełkiewiczu to, jak pisałam wcześniej, śledztwo IPN zostało umorzone z uwagi na brak wykrycia sprawców. Z dokumentu, który już cytowałam wynika, że „Tadeusz Burchacki zeznał, że sprawcami zabójstwa członków jego rodziny byli znajdujący się w stanie po użyciu alkoholu nieznani mu funkcjonariusze żandarmerii wojskowej.

Dodał, że jeden z funkcjonariuszy eskortujących ich w czasie przewożenia ze Skierniewic na miejsce rozstrzelania przypominał mu mężczyznę, widzianego wcześniej w posterunku żandarmerii w Woli Pękoszewskiej, co do którego przypuszczał, że był on komendantem tego posterunku. Jego nazwiska nie znał. Z zeznań Władysława Reszki, mieszkańca pobliskich Tunik wynika, że komendantem posterunku żandarmerii w Skierniewicach był Plesche, który nie chciał podjąć decyzji o rozstrzelaniu członków rodziny Burchackich. Decyzję tę miał podjąć, jak wynika z zeznań świadka, komendant żandarmerii polowej, najprawdopodobniej z Bolimowa. Informacji tych nie zdołano w trakcie śledztwa zweryfikować, gdyż świadek zeznał, że uzyskał je z relacji burmistrza Skierniewic Artura Wittenberga, wywiezionego w styczniu 1945 roku w głąb ZSRR i tam zmarłego.

Całokształt zgromadzonego w sprawie materiału dowodowego nie doprowadził do ustalenia tożsamości sprawców rozstrzelania Stanisława Burchackiego, jego synów i zięcia , usiłowania zabójstwa Tadeusza Burchackiego oraz zbrodni dokonanej na braciach Kiełkiewiczach. Z tego powodu materiały dowodowe nie były przekazywane do Centrali w Ludwigsburgu (znajduje się tam Centrala Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych, prowadząca śledztwa z IPN - przyp. red.). Również w oddziałowym Biurze Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów w Łodzi nie znaleziono żadnych materiałów odnoszących się do zbrodni. (…) Podjęto próbę uzupełniającego przesłuchania w charakterze świadków Władysława Reszki i Tadeusza Woronowskiego, który - jak wynika z treści zeznań Adeli Brzezińskiej - był obecny przy zastrzeleniu jej braci Feliksa i Jana Kiełkiewiczów. Przeprowadzenie tych czynności okazało się niemożliwe, gdyż Władysław Reszka i Tadeusz Woronowski zmarli, pierwszy w 1990 roku, drugi w roku 1987. (…) Z tych względów śledztwo postanowiono umorzyć.”
Agnieszka Kubik

od 7 lat
Wideo

Pismak przeciwko oszustom, uwaga na Instagram

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na skierniewice.naszemiasto.pl Nasze Miasto